Rozszczepione Dusze. Fragmenty.





Rozszczepione Dusze.
Fragmenty.

Wszystko zaczęło się od tego, że on się urodził i ona też się urodziła. Niby to fakt oczywisty, wynikający z prawideł tego świata. Czy jednak naprawdę, zdajemy sobie sprawę z tego, co on właściwie oznacza? Kiedy w połączeniu dwóch przeciwstawnych światów tworzone jest nowe życie, dusze ich twórców ulegają rozszczepieniu, tworząc nową doskonałą formę. Dusza dziecka pozbawiona jest bowiem skazy wcześniejszej egzystencji, określa ją tylko aura stworzenia, pierwotne instynkty naturalnej czystości serca. Życie nie ma więc wtedy bagażu, nie jest obciążone kłopotami, a więc w konsekwencji, krąży pomiędzy świętościami tego świata.
On miał na imię Jan, a jej przypadło w udziale imię Nadia, czyli Nadzieja. Jan był wytworem szczególnym, nie tylko dlatego, że istniał w świecie pozbawionym zasad, sam te zasady kształtując, ale było też tak dlatego, że nie był zwyczajny. Nie był formą skopiowanego obrazu, a raczej malarską abstrakcją, zahaczającą o absurd. Ona była jak jej imię, pełna wolności i nie skrępowania, wyzwolona z ram, które narzuca życie. Ona była jego początkiem, on jej przystankiem. Ona dla niego celem, a on dla niej drogą do jej właściwego celu. A jednak się spotkali. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że rozdarte dusze nagle, w jednej dosłownie chwili, zszyła w całość miłość tak prawdziwa, jak śmierć, która następuje po wszystkim. On nie widział Nadziei, on ją czuł, rozumiał, pragnął, a wręcz poniekąd obeseyjnie wielbił. Był uzupełnieniem tego czego ona poszukiwała od dawna, a jednak zaprzeczeniem tego, co było jej potrzebne w późniejszym życiu. On był dla niej dobry... Ale dobry na ten krótki określony czas. Ona dla niego była wszystkim, dosłownie wszystkim, czego pragnął i chciał od własnego życia.

A wszystko zaczęło się od tego, że on się urodził i ona też się urodziła. Dwie rozszczepione dusze, jedna wspólna chwila...

(Fragment wstępu).
______________________________________
(Fragment rozdziału pierwszego).

Rozdział I


Była 6:30 rano, Jan podniósł wreszcie powieki, naznaczone wypitym dzień wcześniej alkoholem. Chwilę zajęło mu zrozumienie, gdzie się znajduje i co tak naprawdę stało się wczoraj. Z lekko zachwianą równowagą podczołgał się do łazienki, ale tak cicho by nie zbudzić Nadii, która jeszcze odsypiała wczorajszy melanż. Sikał przez dłuższą chwilę przerwanym strumieniem, aż w końcu oczyścił pęcherz z całego zasobu moczu. Spojrzał w lustro, twarz jak na 22-latka, nosiła już ślady życia nieusłanego różami. Mówiąc dobitnie z tymi długimi włosami i nieregularnym zarostem przypominał bardziej menela niż studenta drugiego roku historii. Chciał się nawet ogolić, ale po chwili ta początkowa myśli ustąpiła potrzebie napicia się zlewek piwa z wczoraj. Poszedł więc do kuchni w nadziei, że choć pół butelki ostało się po wczorajszej balandze. Nic z tych rzeczy, Nadia nie znosiła bałaganu i bezwzględu na stan, zawsze sprzątała po różnego rodzaju domowych baletach. Namacał kieszenie spodni, i w najmniejszej z nich wymacał 10 złotych, pomięte jakby leżało tam od wieków i przeżyło kilka prań ręcznych. Nie zmieniło to jednak faktu, że humor Jana znaczącą się poprawił. Wciągnął po cichu spodnie, i w jeszcze większej ciszy wyszedł z mieszkania. Po drodze do sklepu Jan, jak to miał w zwyczaju, kontemplował nad zasadnością ludzkiego życia i egzystencji jako ogółu. Chodzenie do pracy i poranne wstawanie, wydawało mu się jedną z najgłupszych rzeczy, jakie może robić rozumny człowiek. Bardzo liczył się bowiem z upływającym czasem i zasadą, że trzeba łapać chwilę, które umykają w zatrważającym tempie. Ogólnie rzecz ujmując, nabijał się z tych szaraczków, co jak potulne barany, codziennie rano dymały do jakiś tam, nikomu niepotrzebnych zajęć. On się na świat nie prosił, więc skoro świat go sprowadził do siebie to niech się nim zaopiekuje. Tak wielokrotnie dywagował w zaciszu swojego umysłu. Był młody, studiował, no i poznał Nadię. Nie to, co te inne matoły, on był artystą, wielkim myślicielem... Gdy już skończył ten swój wewnętrzny monolog, dotarła do niego świadomość, że doszedł oto do sklepu, celu swojej porannej wyprawy. Pewnym ruchem naparł na drzwi, i od samego wejścia, głosem nieznoszącym sprzeciwu, jak Pan na włościach, krzyknął przepitym głosem;   - Cztery żubry proszę. Ekspedientka zmierzył go wymowny spojrzeniem, i bez większego oburzenia zabrała się za kasowanie żądanego produktu. Wszyscy tu znali Jana, w zasadzie Pana Jana, bo nasz bohater, nie bratał się z plebsem, którego z natury nie cierpiał, i który go w sposób oczywisty zniesmaczał. Jan w końcu zapłacił, rzucając ekspedience z łaską godną Boga, dychę na ladę, i z tekstem reszty nie trzeba, po prostu opuścił sklep. Ten grosz, którego nie chciał z powrotem, w pewnym sensie określał Jana, który miał tendencje do rozrzutności, powiedźmy pozorowanej. Nigdy przecież nie dysponował swoimi pieniędzmi, nigdy też nie był za nic odpowiedzialny. Kochał życie i ludzi, o ile byli mu do czegoś potrzebni, wyjątek stanowiła jedynie Nadia. Poznał ją na jednej z akademickich imprez, która skończyła się na karaoke w pubie. Nadia pięknie śpiewała, miała niesamowitą barwę głosu, niezmiernie niską i nacechowaną rockową chrypą. Właśnie miał wychodzić, gdy usłyszał ten głos w utworze Danuty Rinn, która w swoim przeboju śpiewała "Gdzie ci mężczyźni..." Jan momentalnie popatrzył na brunetkę, śpiewającą przed monitorem i jego puls się zatrzymał. Jan umarł. To znaczy umarł metaforycznie bo wiedział, że właśnie rodzi się na nowo, że właśnie od tego momentu, nic już nie będzie takie same. Jan prawie zemdlał, gdy utwór się skończył. W głowie szumiał mu tylko ciągle motyw piosenki... Gdzie Ci mężczyźni.... Są tu, są tu Kochanie...
Bez zastanowienia i skrępowania podszedł bliżej niej. Nie był pewny czy przyszła sama więc na samym początku zachował pewien dystans. Oglądał ją jak telefon w salonie u jednego z krajowych operatorów. Patrzył na parametry, oceniał obudowę i wykonanie, mierzył sprawność działania i wielkość pamięci wewnętrznej. Wszystkie te czynniki wychodziły na plus, szukał wad, ale nie mógł się ich dopatrzyć. Widział coś czego po raz pierwszy w życiu, nie był wstanie objąć rozumem. Była piękna, młoda i miała niesamowitą zdolność przyciągania jak magnes. Jej zabójcze spojrzenie wylewające się z jej ciemnobrązowych oczu, dopadło go w końcu. Nie wiedział, czy patrzy na niego, czy też namierza kogoś stojącego za nim. W końcu wlał w siebie szybko setkę wódki i ruszył w jej kierunku. Był pijany i otępiony, ale nie przez alkohol tylko przez nią. Zauważyła, że się zbliża. Odwróciła się nawet w jego stronę dając do zrozumienia gestem, że czeka na to, aż podejdzie. Podszedł więc ośmielony trochę tym niezapowiedzianym zaproszeniem. Nie zapytał o imię. To nie było w jego stylu, on po prostu wziął ją za rękę i zaprowadził na parkiet. Nie stawiała oporu, dała się porwać, choć sama zapewne nie widziała na co się pisze. Na jego szczęście z głośników popłynął Dżem i głos Riedla utwierdził go w przekonaniu, że oto Bogowie Rocka zsyłają na niego swoje błogosławieństwo. Czuł, że został wybrany, a ona będzie jego muzą i natchnieniem. Wierzył, że teraz został pomazańcem sztuki i dzięki niej, tej właśnie 20-sto letniej kobiecie, odnajdzie siłę dla swoje twórczości, o której tak bardzo marzył. To Riedel wyśpiewał mu w końcu słowa, które żywym ogniem anioły wypaliły w jego sercu „Tylko Ty i ja, Tylko Ty i ja"...
Na zawsze...

Ona też to zrozumiała. Świat bowiem wydał jej się inny niż przedtem. Nie był księciem z bajki, a jednak posiadał pewny pierwiastek królewski. Był nietuzinkowy, zarówno w zachowaniu, jak i w tym, co mówił. Po kilku lakonicznych słowach rozstali się tej nocy, choć jak czas pokaże tylko na kilka godzin. On udał się do domu swego przyjaciela Ivana. Bardzo bystrego pełnego pasji miłośnika muzyki i alkoholu. Zresztą to ich łączyło najbardziej. Jan właśnie od Ivana zaraził się pasją do bluesa, to on w końcu przedstawił mu Nadię i to on udzielił im później rockandrollowego ślubu. Jan nie mógł przestać myśleć o Nadziei. Dręczył Ivana seriami pytań o nią, aż w końcu ten nie wytrzymał i w środku nocy zabrał go do niej. Nadia nie spała, widać zajęta rozmyślaniem o Janie. Wypuściła go do środka, bo Ivan, czując się jak piąte koło u wozu, uciekł do swojego lokum. Nie kochali się tej nocy ani następnej, ani jeszcze następnej. Rozmawiali i starali nacieszyć się tym, że się poznali. Jan nadal nie mógł, zrozumieć jak to się stało, że pożądając jej straszliwie nie naciska na seks czy inne zbliżenie. W końcu doszedł do wniosku, że chyba mu na niej po prostu zależy, jak na nikim przedtem, i jak na nikim potem. W końcu zapytał;
- Nadia, czy to co nas spotkało, nie jest dziwne? Wiesz, mi się coś takiego zdarza pierwszy raz w życiu.
Przez chwilę na niego patrzyła po czym odpowiedziała;
- Wiesz Janek mnie się wydaje, że Ciebie tu nie ma. A ja po prostu śnie na jawie. Szukałam Ciebie nie wiedząc, że szukam. A teraz jesteś tu niby namacalny i realny, a jednak odległy i obcy.
Nie spodobała mu się taka odpowiedź, liczył chyba na coś więcej, ale nie dał po sobie poznać, że mu przykro. On już ją wielbił tak jakby była jego od samego początku bez własnej przeszłości i historii. On czuł, że ją kocha, choć ich znajomość nie trwała jeszcze nawet 24 godzin. Badali się i było to poznawanie dogłębnie analityczne. Janek bardzo chciał by czas się zatrzymał i tak po części właśnie było.
- Czy myślisz, że mamy jakąkolwiek przyszłość przed sobą?
- Nie wiem Nadia, mnie się wydaje, że nie mam przyszłości bez Ciebie, ale nie wiem też co czas pokaże.
- Janek, a jeśli jest na nas za wcześnie? Jeżeli powinniśmy się spotkać dopiero za kilkanaście lat, kiedy każde z nas będzie miało już wyklarowany świat?
On nie widział co odpowiedzieć... Zamilkł, jakby przeczuwał, że ona może mieć rację.
- Choć na piwo Naduś, przyszłości nie da się zaplanować.
Kiedy wychodzili do klubu on był zdenerwowany, a ona zamyślona. Tak jakby oboje zaczęli się bać, że każda sekunda może być ich ostatnią.

W klubie spotkali Ivana i resztę ekipy z Czaszek, miejscówki dobrze znanej braci studenckiej. Jan nie pił, wbijał wzrok w jeden punkt, zamyślony nad czymś bardzo bolesnym. Nadia to spostrzegła, ale nie wiedziała jak zareagować, znali się przecież stosunkowo krótko.
- Chcesz iść do mnie?
- Nie wiem Naduś, nie chcę Ci niczego narzucać.
- Nie narzucasz ja też mam dość tego miejsca, wolę porozmawiać i napić się w domu.
Jan się zamyślił i spojrzał na Ivana, który akurat obtańcowywał „Kotwicę” studentkę pierwszego roku pedagogiki, którą poznał na Czaszkach.
- Ivan zabieram Nadię i idziemy, spotkamy się później pod akademikiem...
- Spoko idźcie mi tu jeszcze trochę zejdzie.
Jan się podniósł i pomógł założyć kurtkę na ramiona Nadii, która również zaczęła się zbierać z miejsca. Tego wieczoru poszli o krok dalej i nie mam tu na myśli zbliżenia fizycznego. Po prostu wychodząc zgodnie razem, kiedy jednemu z nich było źle, to tak jakby zaświadczyli o tym, że są parą, że chcą razem być.
W mieszkaniu Nadii na czwartym piętrze PRL-owskiego bloku zasiedli do wspólnej kolacji. Jak na studentów przystało składała się ona z wina marki "Wino” oraz paczki mentolowych papierosów. Rozmawiali szeptem, tak jakby nie chcieli by ktoś usłyszał ich namiętne słowa. On bawił się jej włosami i myślał, czy był kiedyś bardziej szczęśliwy w życiu. Chyba nie bo powtarzał w myślach jak mantrę za Goethem „Trwaj chwilo, chwilo jesteś Piękna".

____________________________________

____________________________________

Rozdział II — fragmnety

„Dziennik Jana pisany na gazie”

Zanurzyłem się w głównie po uszy. Wiem, skąd pochodzę i ta wiedza zdeterminowała moje życie. Urodziłem się w kochającej rodzinie naznaczonej socjalistycznym syfem. Ojciec chlał, a mama starała się nas utrzymać. Nie wiele więcej chce pamiętać z tego właśnie okresu. Świat nie stał przedemną otworem, to ja glanem wywaliłem dziurę w ścianie, by wbić się na powierzchnię, która teoretycznie nie była dla mnie dostępna. Szybkie dorastania nie sprzyjało przecież prawidłowemu rozwojowi emocjonalnemu. Na starcie już byłem wrakiem dorosłego człowieka, którym nie zacząłem na dobrą sprawę nawet jeszcze być. Myślałem, że tak już jest i będzie. Ze spuszczoną głową przytakiwałem rzeszy kretynów o ograniczonej inteligencji, że jestem tym, czym oni, czyli zerem. Nie umiałem wtedy jeszcze postrzegać świata jako pola bitwy, na którym trzeba, ale co najważniejsze można sobie wywalczyć wszystko. Dopiero gdy uświadomiłem sobie, że owa walka jest drogą prowadzącą do lepszego świata, wyszedłem na dobre z marazmu ludzkiej egzystencji. Nie chciałem być już nigdy więcej nikim! Odtąd, choćby i cały świat był przeciwko mnie postanowiłem walczyć o swoje i gdyby nie jedyny niepokonany wróg na mojej drodze, dziś byłbym Bogiem.

Alkohol poznałem w wieku lat piętnastu, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, bo piwo średnio mi smakowało, żeby nie powiedzieć wcale. Piłem je bardziej dla szpanu niż smaku. Nie miałem wtedy nic czym mógłbym się w tamtym czasie wyróżniać więc z automatu postanowiłem być najbardziej "wolnym” z wolnych. I to jakoś tak zostało mi do dziś. Nie zależało mi na kasie, pracy, dziewczynach... Interesował mnie jedynie samorozwój intelektualny i wykształcenie. Chciałem być najmądrzejszy z mądrych, popadając w coraz to większą zależność od alkoholu, a potem też i od seksu. Stałem się pełnym odzwierciedleniem tego co wydawało mi się w życiu piękne, byłem ucielesnieniem wolności. Nie znałem jeszcze ceny jaką przyjdzie mi za to zapłacić bo gdyby tak było sam nie wiem czy poszedłbym jeszcze raz w tym samym kierunku.

Upijać zacząłem się wraz z przyjściem każdej wiosny. Kochałem gdy przyroda rodziła się do życia, bo był to, dla mnie zawsze impuls do działania. Świeże powietrze i kwitnące drzewa działały na mnie kojąco. Biorąc pod uwagę fakt, że na powietrzu, nie byłem niczym tak naprawdę skrępowany, mogłem spokojnie odpływać w swoją strefę komfortu, w świat wymyślony i stworzony jedynie dla mnie...

Ciąg dalszy nastąpi...

__________________________________________
Rozdział III - fragmnety


Nadia - dziennik Miłej Osoby.

A ja jestem, jak zaćmienie słońca, które występuje rzadko w przyrodzie. Jestem twarda jak skała, ale w zasadzie tylko w warstwie zewnętrznej, bo środek mój jest miękki. Jestem zjawiskiem innym, barwnym w palecie barw współistniejących na tym świecie. Urodziłam się pełna wiary w celowość swojego istnienia, które prowadziło do Niego. Czy wiedziałam, że spotkam Jana? Nie, nie sądzę bym brała to kiedykolwiek pod uwagę. Po prostu On się zjawił, a ja nie zdawałam sobie zbędnego trudu, by pytać dlaczego. We mnie wszystko było zawsze otwarte tak jak moje serce.  Starałam się stać zawsze frontem do ludźi, z którymi nawiązywałam relację. A ta szczególna znajomość dała mi wiele. Ujrzałam bowiem to, co było mi potrzebne w życiu. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, tak jak i nasze pożegnanie. Mam w sobie "zrozumienie"dla tego, że jego istnienie było bytem odmiennym, do którego nie byłam zdolna się przystosować, by nie zaniechać dbania o swoje pragnienia i potrzebny. Ile mogłam tyle dałam z siebie, choć to, co z pozoru było nie rozerwalne, upaść musiało pod naciskiem czasu. Czy kochałam Jana? Nie wiem, w pewnym sensie był kimś kto zapełnił pustkę, która od dawna czekała na wypełnienie. Dziś z perspektywy czasu wiem jak bardzo mnie kochał i jak ważna byłam dla niego. Można powiedzieć, że dzięki mnie upadł, ale też dzięki mnie z tego upadku podniósł się jako człowiek kompletny. On wybrał życie szukającego, ja życie w stagnacji i bezpieczeństwie. On osiągnął to co chciał i ja także znalazłam swój skrawek nieba. Czy wiem, że cierpiał po naszym rozstaniu? To pytanie bardziej do Jana, ale wydaje mi się, że nie sposób jest opisać w tym dzienniku to z czym przyszło mu się zmagać, na drodze do znalezienia swojego świata. On go pragnął tak samo, jak mnie, a jednak wiedział, że dotarcie do niego będzie go kosztowało utratę czegoś najważniejszego, co zapewnia wenę na całe życie. Kim by dziś był, gdyby nie mógł tak gorzko płakać w wierszach za utraconą miłością. Wiem kim by nie był na pewno, nie był by człowiekiem piszący prawdę, a chyba o to mu przez całe życie chodziło. I co najważniejsze nie byłby sobą, a to dla niego oznaczałoby cierpienie o wiele większe niż utrata mnie.

_____________________________________________

Rozdział IV - Przemiana - fragmnety

Trzeba kiedyś zarobić na kieliszek chleba. Jan poszedł więc do roboty. O mój Boże, on poszedł do normalnej pracy! To zjawisko tak dziwne, jak nagły, czy jakikolwiek inny opad śniegu w Afryce. Zrobił to, bo czuł, że warto. Chciał dawać z siebie jak najwięcej, tak by Nadia mogła się poczuć bezpiecznie. Byli na takim, nazwijmy to, początkowym etapie fascynacji, że Jan pragnął wszystko podporządkować temu uczuciu, które nim zawładnęło. W nocy, gdy Nadia już spała, Jan czuwał nad nią. Nie spał, tylko gromadził sekundy spędzone razem z nią. Słuchał jej oddechu, wpatrywał się w ruchy jej klatki piersiowej. Tak pragnął być częścią jej świata, wbić się w przestrzeń jej duszy tak głęboko by każde jej spojrzenie wyrażało miłość prawdziwą. Te noce, które przeciągały się aż do bladego świtu, nauczyły go cieszyć się życiem spełnionym. Bał się, że czar pryśnie, ale starał się też o tym nie myśleć. Nadia była jego prawdą, czymś, co dawało mu poczucie wygranego życia mimo tego, że nie osiągnął jeszcze swej wymarzonej wielkości. To ona była jego absolutem, dowodem na to, że są w życiu rzeczy ważniejsze od samego życia. Zrozumiał też w końcu, że nie można mieć dwóch wielkości jednocześnie. I, że prawdopodobnie przyjdzie mu wybrać pomiędzy szczęściem życiowym a życiową drogą do spełnienia. On chciał być sztuką, ale gdy poznał Nadie to własnie Ona stworzyła w nim pojęcie wielkości niezmierzonej i nieznanej. Czy wybór będzie możliwy? Wiedział, że będzie konieczny, bo przecież nie można mieć w życiu wszystkiego i czasem trzeba poświęcić więcej niż się posiada.

TOP 10